Korzystając z ostatnich ciepłych dni kończącego się lata, postanowiliśmy wybrać się na kilka dni w góry, nasz wybór padł na Beskidy. Jeden dzień przeznaczyliśmy na zdobycie Baraniej Góry. Czemu akurat ta góra? Z kilku powodów. Po pierwsze to tutaj znajdują się źródła Wisły – królowej polskich rzek. Po drugie to miała być pierwsza zdobyta góra przez Karolinę, po trzecie dla Darka była to wycieczka „sentymentalna”.
Większość szlaku, który obraliśmy prowadzi drogą asfaltową, dopiero później przekształca się w kamieniste i strome podejście. Szlak ukryty jest pomiędzy drzewami, prawie do szczytu nie widać okolicznych gór, co ma też swoją zaletę, mogliśmy skupić się na podziwianiu przyrody, szukaniu grzybów ;), czy fotografii mijanych wodospadów i kaskad.
Zaskakuje nas liczba osób na szlaku, nie widać ich na zdjęciach, gdyż staraliśmy się robić je w taki właśnie sposób. Chwilami czuliśmy się jak na deptaku na Krupówkach 😉
Po około 90 minutach wspinaczki, postanowiliśmy zrobić sobie krótką 10 minutową przerwę. Nie ma mowy o zadaszonych miejscach, korzysta się z tego co jest, ścięty pieniek, płaski kawałek trawy w słońcu… 😉
Z miejsca gdzie odpoczywaliśmy do celu w linii prostej było jedynie 750m, jednak szlak prowadził nieco dookoła, wg oznaczeń pozostało nam nieco ponad 2 km drogi, która powinna zająć nam około godziny. Co sugerowało, że będzie stromo :). Wchodziliśmy już do rezerwatu, powoli odsłaniały nam się widoki. Co jakiś czas pomiędzy drzewami było widać okoliczne szczyty, czy miasteczka położone u ich podnóża.
Na ostatnich kilkaset metrach zatrzymywaliśmy się co chwilę by podziwiać i fotografować okolicę. Zaskoczyły nas mgiełki unoszące się nad jeziorem Żywieckim, które było doskonale widoczne, mimo sporej odległości.
Na szczycie przywitała nas spora ilość ludzi odpoczywającej na polanie i wchodzących na wieżę widokową. Podążyliśmy ich tropem, kilkanaście minut na wieży i dobra godzina na polanie. Cieszyliśmy się widokami, słońcem, kanapkami i przepyszną kawą którą udało nam się zaparzyć na przenośnej kuchence.
Wejście na szczyt zajęło nam około 2 godziny 20 minut. Teraz już tylko trzeba zejść. Na szczycie krzyżuje się kilka szlaków, by wybrać ten właściwy skorzystaliśmy z mapy. Poszliśmy szlakiem czerwonym prowadzącym do schroniska pod Przysłupem. Na tym odcinku to także szlak Habsburgów, jeżeli będziecie mieli okazję warto odwiedzić atrakcje znajdujące się na tym szlaku – przejście całego zajmuje około sześć i pół godziny.
Ścieżka do schroniska na Przysłupie jest na długim odcinku kamienista i stroma, trzeba uważać, by ułatwić sobie marsz w dół można skorzystać, z wąskiej ścieżki prowadzącej tuż obok głównego szlaku. Przy okazji warto wspomnieć o tym, by zaopatrzyć się w kijki trekingowe, które niesamowicie ułatwiają pokonywanie trudniejszych odcinków.
Zatrzymaliśmy się w schronisku pod Przysłupem, mimo wyższych cen niż w dolinach zjedliśmy coś ciepłego i napiliśmy się świetnego lokalnego piwa. Chętnych w schronisku na jedzenie nie brakuje.
Od schroniska szlak robi się coraz bardziej łagodny, początkowo jest to szuter, a dalej już asfalt. Skorzystaliśmy z czarnego szlaku prowadzącego do Wisły-Czarne, głównie z tego powodu, że zaczęło się robić późno. Równie dobrze można było pójść szlakiem czerwonym lub brązowym, są one jednak zdecydowanie dłuższe.
Na ostatnim odcinku poruszaliśmy się głównie wzdłuż Czarnej Wisełki, pojawiało się coraz więcej przepięknych kaskad i małych wodospadów. Trafiliśmy też na wyrośnięte grzyby, szkoda tylko, że niejadalne 😉
Dochodząc do drogi przy jeziorze Czerniańskim, skręciliśmy do miejsca gdzie stał zaparkowany samochód. Słońce było już nisko nad horyzontem, powoli chowało się za najbliższe góry i robiło się chłodno.
Byliśmy szczęśliwi, że dotarliśmy do miejsca startowego, skutki uboczne w postaci zakwasów odczuwaliśmy jeszcze przez kilka dni. Warto było jednak się pomęczyć by podziwiać widoki, przyrodę i przez cały dzień korzystać ze słońca.